niedziela, 30 września 2018

Melissa Darwood - Larista

Melissa Darwood - Larista

Tytuł: Larista 
Autor: Melissa Darwood
Liczba stron: 288


Larysa przez całe swoje życie marzyła o miłości od pierwszego wejrzenia. I to takiej, która nigdy nie przeminie. Kiedy na swojej drodze spotyka Gabriela, tajemniczego Nieznajomego z jej sennego koszmaru, jeszcze nie wie, że całe jej życie niedługo się zmieni. Zarówno on, jak i niedawno poznany Daniel, mają plany względem dziewczyny. Jednak tylko jeden z nich ma przyjazne zamiary. Czy dziewczyna wybierze mądrze?


Życie Larysy całkowicie się zmienia, kiedy pojawia się w nim Gabriel. Ten mężczyzna coś ukrywa, coś, co sprawia, że dziewczyna czuje się śledzona. Kim są tajemniczy Guardianie i Tentatorzy? Dlaczego życie Larysy jest w niebezpieczeństwie? Czy w dzisiejszych czasach jest miejsce na miłość od pierwszego wejrzenia?



Książek na rynku jest niezliczona ilość, a wybranie spośród nich takich, których kupna nie będzie się żałować, kiedy zawartość portfela z każdymi kolejnymi zakupami, jakich nie idzie sobie odmówić, pozostawia coraz więcej do życzenia, jest niemałym wyczynem. Tak było w trakcie jednych z ostatnich moich zakupów, w których trakcie wybierałam trzy tytuły spośród dziesiątek tych, które chcę by prędzej czy później w moje ręce trafiły. Jedną z nich jest „Larista” Melissy Darwoodksiążka, która przekonała mnie cudowną okładką i równie zachęcającym opisem, oraz tym, że została wydana przez Wydawnictwo Kobiece, które kojarzy mi się z rewelacyjnymi tytułami, jakie nie rozczarowują czytelnika, a co ważne książka, która sprawiła, że nie mogę się doczekać dnia, w którym kolejna część „Wysłanników” trafi w moje ręce.

Cała historia kręci się wokół nastoletniej Larysy oraz tajemniczego Gabriela, początkowo określanego Nieznajomym. Dziewczyna pochodząca z małej, urokliwej miejscowości, zmaga się z problemami dotyczącymi relacji z rówieśnikami, którzy mają różne charakterki, brakiem tej pierwszej prawdziwej miłości, przygotowaniami do matury, oraz rozterkami związanymi z wyborem uczelni, na którą chciałaby się udać po ukończeniu liceum. Z jednej strony marzy o udaniu się na ASP, z drugiej obawia się tego, że mogłaby rozczarować swojego ojca, który jest przekonany, że jedyna córka pójdzie w jego ślady i wybierze jakiś ekonomiczny kierunek, który zagwarantuje jej dobrze płatną pracę, dzięki której będzie w przyszłości wiodła dostatnie życie. Larysa nie przypuszczała, że jej dotąd normalne życie zmieni się z dnia na dzień, za sprawą tajemniczego Nieznajomego, którego napotyka na swojej drodze w chwili, w której jej sąsiadka będzie się zmagać z atakiem serca, na który Nieznajomy zdaje się obojętny. Dziewczyna w ostatniej chwili wzywa pogotowie, by pomóc starszej kobiecie i z miejsca zaczyna darzyć Nieznajomego niechęcią, nie tylko za sprawą jego dziwnego zachowania, ale również przez to, że śnił się jej on w dzień poprzedzający to spotkanie, a sen ten spokojnie mogłaby zaliczyć do nocnego koszmaru, o którym chce się czym prędzej zapomnieć. Niestety niechęć, jaką go obdarzyła, nie jest wystarczająca do tego, by zapomnieć o jego istnieniu. Larysa nie potrafi przestać myśleć o mężczyźnie, który okazuje się dobrym znajomym dyrektorki liceum, w którym dziewczyna się uczy, co jest początkiem długiej znajomości, na której rozwój ma spory wpływ to, że Gabriel, jest zaintrygowany jej osobą, za sprawą tego, że widziała go dwukrotnie w miejscach, w których czyjeś życie było zagrożone, co nie powinno mieć miejsca i sprawia, że ich wzajemne przyciąganie, które stopniowo narasta, jest tłumione przez wiele pytań, na jakie oboje muszą sobie odpowiedzieć, bo stawka pewnych wyznań, może być olbrzymia, kiedy w grę wchodzą Guardianie i Tentatorzy, oraz Daniel, którego miała okazję poznać Larysa i który jest równie intrygujący co Gabriel, ale w żaden sposób, nie potrafi wzbudzić w niej choćby grama sympatii.


Larista” to jedna z tych książek, która wciąga od pierwszych stron i od razu daje do zrozumienia, że czas jej poświęcony nie będzie należał do straconych. Przeczytanie jej zajęło mi ok. pięciu godzin, bo oderwanie się od historii, która ma niesamowity klimat i która powoli buduje napięcie, stopniowo udzielając odpowiedzi, na rodzące się pytania, jest niemożliwe.
Zacznę od tego, że Melissa Darwood, jest kolejną autorką, która pokazała mi, że Polak naprawdę potrafi. Pseudonim był mylący, opis nic nie mówił, dlatego dość szybko poczułam się zaintrygowana, kiedy styl autorki, nie pasował mi do tych zagranicznych autorów, po których książki sięgam najczęściej, a imiona pobocznych bohaterów, były tym głównym punktem, dającym do zrozumienia, że moje przekonanie było błędne, a tytuł ten wyszedł spod pióra polskiej autorki. Co ważne, jest ona drugą polską autorką, która zachęciła mnie po całości do tego, by jednak po to, co nasze sięgać częściej.
Umiejscowienie historii z gatunku fantasy, w polskim klimacie było strzałem w dziesiątkę i traktuję to osobiście jako spory powiew świeżości w mojej książkowej codzienności, gdzie fantasy kojarzyło się dotąd jedynie z miejscami znajdującymi się w innych rejonach świata, albo tymi, które wymyślają sami autorzy. Polskie liceum, polska przyroda, miejscowości. W tym gatunku, w ogóle nie raziło to po oczach. Wręcz przeciwnie zachęcało do tego, by czytać dalej. Mogłoby się wydawać, że wielokrotnie poruszana w książkach, filmach i serialach, walka dobra i zła to oklepany temat, z którego nie da się więcej wycisnąć i tu pojawia się kolejny plus dla tego tytułu, ponieważ Melissa Darwood swoim pomysłem, tej odwiecznej dobrze nam znanej walce, nadała niesamowitej oryginalności. Kolejnym plusem jest to, że tak naprawdę ciężko jest się domyślić, kim tak naprawdę są Guardianie i Tentatorzy, a fabuła toczy się w taki sposób, że przez bardzo długi czas, czytelnik może snuć różnego rodzaju domysły, by ostatecznie, gdy otrzyma odpowiedź na to pytanie, poczuć niemałe zaskoczenie, bo... Tego jeszcze nie było, a pomysł jest rewelacyjny i trzepnijcie mnie, jeśli jestem w błędzie. Co się tyczy samych bohaterów, ci są bardzo dobrze przedstawieni i choćbym chciała, nie mogę się doczepić, bo autorka zrobiła kawał dobrej roboty i dała nam postaci charyzmatyczne, posiadające indywidualne charaktery i wzbudzające sympatię. Larysa początkowo wydawała mi się nieco irytująca, kiedy sprawiała wrażenie dziewczyny, która nie wyobrażała sobie, że mogłaby być szczęśliwa, jeśli nie znajdzie swojej prawdziwej miłości, ale dość szybko to wrażenie odeszło w niepamięć i bardzo polubiłam główną bohaterkę. Gabriel za to jest niesamowity, intrygujący od samego początku i cieszę się, że miałam okazję poznać taką postać, która ma w sobie to coś, co sprawia, że chce się o nim dowiedzieć jak najwięcej.


Podsumowując, „Larista” to jedna z lepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Polecam ją każdemu, bo jest warta tego, by poświęcić jej tych kilka godzin, jakie do straconych z pewnością nie będą należeć i jak już wspomniałam, osobiście nie mogę się doczekać dnia, w którym trafi do mnie druga część z tej serii, bo chcę poznać dalsze losy bohaterów, którzy pojawili się w tym tytule, ale co ważne, liczę na to, że historia oraz pochodzenie Guardianów i Tentatorów będzie w dalszym ciągu przedstawiane w taki sposób, w jaki przedstawia je „Larista”, którego czytało się przyjemnie i szybko.




Brać życie takim, jakie jest (...). Budzić się co rano i chodzić spać wieczorem. Cieszyć się, gdy jest dobrze i płakać, gdy jest źle. Marzyć. Rozmyślać. Kochać. Po prostu żyć i akceptować to, co przynosi każdy dzień. Bo nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko ma swój porządek i czas. ” 

sobota, 29 września 2018

Kendall Ryan - Jesteś zagadką

Kendall Ryan - Jesteś zagadką

Tytuł:  Jesteś zagadką
Autor: Kendall Ryan
Liczba stron: 256


Nudne i uporządkowane życie studentki psychologii, Ashlyn Drakę, zmienia się nieoczekiwanie, gdy dziewczyna natrafia na idealny obiekt badawczy - mężczyznę, który nie pamięta nic ze swojej przeszłości, nawet morderstwa, o które jest oskarżony. Choć Ashlyn wie, że przekracza dozwolone granice, nie potrafi przestać o nim myśleć. Może dlatego, że Logan jest niewiarygodnie przystojny i nawet przykuty kajdankami do szpitalnego łóżka mógłby wystąpić jako model w reklamie męskiej bielizny? A może dlatego, że ma już dość bycia samej i chciałaby znów poczuć, jak smakuje pożądanie?


Nie zważając na konsekwencje, dziewczyna chce pomóc Loganowi odzyskać pamięć. Łączy elementy układanki, majęc za podpowiedź jego zagadkowe tatuaże i obrazy, z których wyłania się mroczna przeszłość. Kim tak naprawdę jest ten tajemniczy mężczyzna? Troskliwym i oddanym kochankiem czy brutalnym mordercę? Czy ten zwięzek ma szansę na przetrwanie?



Powyższy opis brzmiał dla mnie na tyle zachęcająco, by „Jesteś zagadką” trafiło do mnie w jednej przesyłce wraz z drugą częścią tej serii. Spodziewałam się czegoś świetnego, co mogłoby mnie zachęcić do kupna innych tytułów, które wyszły spod pióra Kendall Ryan. Czy to dostałam? Nie do końca. Zdecydowanie treść odbiega od wyobrażeń, które narastają w głowie po przeczytaniu opisu, aczkolwiek nie oznacza to, że książka jest zła. Nie jest, ale o tym niżej.

Ashlyn, to dziewczyna, która jest w trakcie pisania pracy doktoranckiej. Jej promotor, daje jej znać, że ma szansę zdobyć potrzebne jej materiały w trakcie spotkania z tajemniczym nieznajomym, który nie pamięta niczego na swój temat. Ani imienia, ani szczegółów z przeszłości, ani nawet tego, czy dopuścił się brutalnego morderstwa, o które jest podejrzewany. Ashlyn korzysta z propozycji swojego promotora i nawiązuje kontakt z nieznajomym. Spotkanie, które miało na celu pomóc jej w dokończeniu pisania pracy doktoranckiej, okazuje się początkiem dłuższej znajomości, która z biegiem czasu, coraz bardziej się rozwija, a wszystko za sprawą cytatu, który oboje mają wytatuowany: Aut viam inveniam aut faciam. To sprawia, że dziewczyna postanawia pomóc mężczyźnie w odzyskaniu wspomnień i własnego ja. Zaczynają od nadania mu imienia Logan, które wzięło się z tatuażu, jaki ten miał na ramieniu. Oboje nie potrzebowali wiele czasu na to, by Logan dostał propozycję zamieszkania u Ashlyn, z której z chęcią skorzystał, dzięki czemu w trakcie spędzanych razem dni, mogli odkrywać coraz więcej informacji, dotyczących przeszłości Logana...

„Jesteś zagadką” to luźna książka, którą czyta się szybko. Nie jest ona ani dobra, ani zła. Prawdę mówiąc to średniak na jeden raz. Spodziewałam się po niej czegoś więcej, dlatego koniec końców jestem nieco rozczarowana tym, że autorka w pełni nie wykorzystała naprawdę obiecująco brzmiącego pomysłu z odkrywaniem przeszłości Logana, kosztem pisania kolejnych erotycznych scen, które nie wnosiły do całej historii niczego. Tych moim zdaniem było za dużo, a tych, które miały się tyczyć pomocy Loganowi w odzyskaniu wspomnień, było zbyt mało. Właściwie odnoszę wrażenie, że autorka zapomniała w pewnym momencie, o czym miała być ta książka.

Im dłużej Logan mieszkał z Ashlyn, tym mniej angażowali się w to, by dowiedzieć się, jak wyglądało jego dotychczasowe życie. On malował, pracował, gotował i sprzątał, ona nieustannie myślała o tym, że chce go przelecieć, jakby było to najistotniejsze w ich znajomości. Co ciekawe, dotąd główna bohaterka trzymała się z dala od mężczyzn, twierdząc, że wibrator w zupełności jej wystarcza. Szybko zmieniła zdanie. Bardzo szybko, ale nie mnie oceniać jej logiki, której nie było. Jednym z takich przykładów jest jej dosadne stwierdzenie, że zna Logana lepiej niż ktokolwiek inny, by po zaledwie pięciu kolejnych linijkach tekstu, jej przemyślenia kręciły się wokół tego, że tak naprawdę to nie zna go w ogóle. Logana za to dało się polubić, gdyż jest on sympatycznym bohaterem, wokół którego wszystko się kręci. Widać było, że zależy mu na tym, by odzyskać swoje wspomnienia, by dowiedzieć się tego, kim był przed utratą pamięci. Ponadto miał przez pewien czas głowę na karku i nie chciał lądować z Ashlyn w łóżku, nie wiedząc, kim tak naprawdę jest. Trzymał ją na dystans, aczkolwiek nie trwało to zbyt długo i przyszedł ten moment, że i jego zaczęło ciągnąć do dziewczyny, która potrafiła prosić o to, by poszli do łóżka, mimo jego początkowej niechęci. Ponadto bardzo spodobało mi się jego podejście, którym wykazał się, gdy kolejne wspomnienia zaczęły wracać i nie sugerowały niczego dobrego, a on nie chciał w żaden sposób narażać Ashlyn i na własną rękę dążył do tego, by poznać więcej szczegółów ze swojego życia. Jeśli chodzi o pobocznych bohaterów, to w „Jesteś zagadką” nie ma ich wielu. Jedną z nich jest przyjaciółka Ashlyn, która wydaje się mieć nieco więcej rozumu, niż główna bohaterka, ale również swoje wady posiadała i podobnie jak Ashlyn, momentami grała mi na nerwach, przez co przeczytanie drugiej części z tej serii, odkładam na inny czas, gdyż tam historia ma kręcić się wokół niej, a na ten moment mam chyba dość głupoty, jaką wykazują się obie dziewczyny, stworzone przez Kendall Ryan.

Sam styl pisania autorki, nie jest zły. Pisze w sposób nieskomplikowany, nie zamieszcza w książce rozwlekłych opisów, skupia się na dialogach, myślach i odczuciach postaci, jednak muszę jej zarzucić to, że zdecydowanie zbyt szybko brnie przez kolejne wątki, do granic możliwości przyspieszając w czasie pojawienie się głębszych uczuć, którymi darzą się bohaterowie. Wystarczyło im do tego zaledwie kilka dni, co jest nieco śmieszne, zważywszy na to, że Ashlyn dotąd miała dość stanowcze na ten temat podejście, a Logan niczego o sobie nie wie i zdaje się nie przejmować tym, że równie dobrze, gdzieś na drugim końcu mógłby mieć żonę i gromadkę dzieci.

Podsumowując, tytuł jest wart zapoznania się z nim, jednak jest to książka na jeden raz, do której nie chce się wracać. Ma swoje plusy i minusy. Potencjał na wątek, o którym mówi nam opis, nie został w pełni wykorzystany, a cała historia pozostawia trochę pytań i negatywnych odczuć, które mieszają się z tymi pozytywnymi, które mimo wszystko również się pojawiły. Czy polecam? Tak, o ile nie jesteście wymagającymi czytelnikami i od czasu do czasu, lubicie sięgnąć po coś lekkiego, co nie zwali was z nóg.



Aut viam inveniam aut faciam.
Albo znajdę drogę, albo ją sobie utoruję. 
” 

środa, 26 września 2018

Książka czy film? Co lepsze?

Książka czy film? Co lepsze?


Dzisiaj post z trochę innej beczki, ale ile można zanudzać Was kolejnymi recenzjami? Korzystając z okazji, że obecnie jestem trochę zabiegana, a wolny czas dzielę między książki i seriale, pomyślałam, że mogę napisać co nieco, na temat książek, bo w końcu w głównej mierze ich dotyczy ten blog, ale przede wszystkim chcę się skupić na ekranizacjach i adaptacjach, z jakimi możemy się spotkać. Co jest lepsze? Wszystko ma swoje plusy i minusy, czemu chyba nie zaprzeczycie, jednak postaram się w dzisiejszym poście zawrzeć jak najwięcej różnic pomiędzy tym, co czytane a tym, co oglądane, jak i podrzucę kilka tytułów, które miałam okazję czytać oraz oglądać ;)

Każdy z nas przeczytał w życiu więcej niż jedną książkę, co nie podlega żadnym wątpliwościom. Szanse na to, że większość z nas miała styczność z taką, która prędzej czy później została zekranizowana, również są spore. Aczkolwiek nie raz zdarza się tak, że po obejrzeniu jakiegoś filmu, dowiadujemy się, że powstał on na podstawie książki, po którą jedni sięgną, inni niekoniecznie. Osobiście nie raz i nie dwa miałam okazję pierw obejrzeć film, a następnie sięgnąć po dany tytuł, by raz jeszcze przebrnąć przez losy bohaterów, aczkolwiek w takich momentach chcę, czy nie chcę, zawsze doszukuję się wszelkich różnic, momentów, które powinny zostać przedstawione w filmie, nie brak także tych, które reżyser spokojnie mógłby pominąć, na rzecz zastąpienia ich innymi ciekawszymi wydarzeniami.

Co ciekawe, nie działa to w drugą stronę. Kiedy w pierwszej kolejności czytam książkę, a następnie dowiaduję się, że na jej podstawie kręcony jest film, podchodzę do niego dość sceptycznie. Nie oszukujmy się... Filmy nie odwzorowują w pełni tego, co autorzy przedstawiają nam na setkach stron.

Moim zdaniem książki są lepsze od filmów i ekranizacje traktuję jako ich streszczenie, bo to właśnie opisy bohaterów, emocji, które nimi targają, jak i zwykłe opisy okolic, w jakich rozgrywa się dana historia, pobudzają w pełni wyobraźnię. Kiedy dochodzi do tego zapach książki, wszechobecna cisza, pozwalająca się w pełni skupić na losach jakiejś postaci, klimat jest wręcz magiczny. W ekranizacjach mamy wszystko podsunięte pod nos. Nie wysilamy wyobraźni. Skupiamy się na lektorze lub napisach, rozpraszają nas efekty specjalne, dźwięki, muzyka. Wyobraźnia nie pracuje w ogóle, a jeśli to robi, to w bardzo małym stopniu.

Inaczej wygląda sprawa z adaptacjami. Wówczas wiem, że nie powinnam oczekiwać wiernego odwzorowania tego, co towarzyszyło mi przez kilka, czasami kilkanaście długich godzin czytania. Zdaję sobie sprawę, że dana historia zostanie zmieniona na rzecz przystosowania jej do nowych odbiorców, którzy niekoniecznie są zaznajomieni z bohaterami danego tytułu, jak i głównym wątkiem, na którym opiera się dana książka.

Jedną z takich adaptacji, która w ostatnim czasie przypadła mi bardzo do gustu, jest serial "Castle Rock", oparty na prozie Stephena Kinga. W moim odczuciu wykonano kawał dobrej roboty, wplatając w zupełnie nową historię, takie, które fanom Kinga są znane z różnych książek. "Więzienie Schawkshank" połączone z "Cmętarzem zwieżąt" albo doskonale wszystkim znanym "To"? Czemu nie! Serialowe miasteczko bardzo często pojawia się w książkach autora, a pomysłodawcy serialu w sprytny sposób stworzyli nową i naprawdę genialną historię, w którą wplecione zostały nawiązujące do innych tytułów sceny, nazwiska czy miejsca.

Wróćmy jednak do ekranizacji. Miałam styczność z kilkoma naprawdę świetnymi, którym nie mogłam zbyt wiele zarzucić. Należą do nich między innymi wszystkie części "Harry'ego Pottera" od J.K. Rowling, "Hobbita" i "Władcy Pierścieni" na podstawie książek J.R.R. Tolkiena, "Dla ciebie wszystko" Nicholasa Sparksa, czy "Cmętarz zwieżąt""Skazani na Shawshank" oraz "Zielona Mila", które powstały dzięki twórczości Stephena Kinga. Jest to zaledwie część takich tytułów, bo sama lista ekranizacji i adaptacji jest ogromna, ale tych kilka moim zdaniem świetnie odwzorowało to, co przedstawiają książki i nie zabrakło tym filmom klimatu, który czułam w trakcie przerzucania kolejnych stron w książkach.

Jeśli chodzi o te, które mnie nie zachwyciły? Długo by wymieniać. Bardzo rozczarowała mnie ekranizacja "Białego Kła" Jacka Londona, "Requiem dla snu" Selby Hubert, a nawet "Milczenie Owiec" i "Czerwony Smok" Harrisa Thomasa. Jeśli miałabym patrzeć na te tytuły bez świadomości, że są na podstawie świetnych książek, to nie miałabym im nic do zarzucenia, ale kiedy podświadomie porównywałam z tym, co czytałam, to jestem stanowczo na nie...

Część z was zapyta, czy są takie filmy, które okazały się lepsze od książek. Oczywiście, że są. Jednym z nich jest "Światło między oceanami". Książkę od M.L. Stedman przemęczyłam, o czym mogliście przeczytać w recenzji. Nie znaczy to jednak, że film był w porównaniu z nią arcydziełem. Nic z tych rzeczy, Po prostu przemówił do mnie bardziej niż to, co zaprezentowała autorka, być może po części z powodu tego, że nie wyjął z mojego życia tak wielu godzin. Innymi z takich tytułów są też "Złap mnie jeśli potrafisz" Abagnale Frank William oraz "Anioły i Demony""Kod Da Vinci" oraz "Inferno" Dana Browna, z którego książkami jakoś nie potrafię się polubić ;)

Podsumowując, wszystko ma swoje plusy i minusy, a jeśli chodzi o moje zdanie, to książki stają na podium, zaraz za nimi znajdują się adaptacje, na sam koniec spadają ekranizacje, mające zdecydowanie zbyt często, wiele niedociągnięć, które zwyczajnie irytują nałogową książkoholiczkę. A wy jakie macie zdanie na ten temat? Wolicie książki, czy ekranizacje? Macie jakieś tytuły godne porównania? Któryś bardziej przypadł Wam do gustu pod postacią książki, czy może jednak filmu?

poniedziałek, 24 września 2018

Stephen King - Przebudzenie

Stephen King - Przebudzenie

Tytuł:  Przebudzenie
Autor: Stephen King
Liczba stron: 398


W niedużej miejscowości w Nowej Anglii, ponad pół wieku temu, na małego chłopca bawiącego się żołnierzykami pada cień. Jamie Morton podnosi głowę i widzi intrygującego mężczyznę, jak się okazuje, nowego pastora. Charles Jacobs wraz ze swoją piękną żoną odmieni miejscowy kościół. Mężczyźni i chłopcy skrycie podkochują się w pani Jacobs; kobiety i dziewczęta – w tym także matka Jamie’go i jego ukochana siostra Claire – tym samym uczuciem darzą wielebnego Jacobsa. Jednak kiedy rodzinę Jacobsów spotyka tragedia, a charyzmatyczny kaznodzieja wyklina Boga i szydzi z wiary, zostaje wygnany przez zszokowanych parafian.


Jamie ma własne demony. Od wielu lat gra na gitarze w zespołach na terenie całego kraju i wiedzie tułaczy żywot rock-and-rollowego muzyka, uciekając od rodzinnej tragedii. Po trzydziestce – uzależniony od heroiny, pozostawiony na pastwę losu, zdesperowany – Jamie ponownie spotyka Charlesa Jacobsa, co ma głębokie konsekwencje dla nich obu. Ich więź przeradza się w pakt, o jakim nawet diabłu się nie śniło, a Jamie odkrywa, że słowo „przebudzenie” ma wiele znaczeń.



Ta bogata, niepokojąca powieść prowadzi czytelnika przez pięć dekad do najbardziej przerażającego zakończenia, jakie kiedykolwiek wyszło spod pióra Stephena Kinga. To arcydzieło Kinga, nawiązujące do twórczości takich wybitnych amerykańskich pisarzy jak Frank Norris, Nathaniel Hawthorne i Edgar Allan Poe.

Jak wiadomo, Stephen King to jeden z moich ulubionych autorów powieści grozy, po którego książki sięgam bardzo chętnie. Po tym, jak przed kilkoma dniami obejrzałam serial „Castle Rock” na motywach prozy Kinga, sięgnęłam po „Przebudzenie”, które niedawno zagościło na mojej półce i nad którym spędziłam długie godziny, nie spiesząc się zbytnio z czytaniem, bo książki tego autora nie należą wcale do lekkich, jednak są na tyle świetne, że lekkie ociąganie się i odkładanie w czasie dobrnięcia do końca danej historii, sprawia naprawdę sporo satysfakcji. Stephen King ma zwyczaj umiejscawiania swoich bohaterów w małych amerykańskich miasteczkach, których klimat potrafi przedstawić w rewelacyjny sposób. Nie inaczej jest w przypadku dzisiaj recenzowanego tytułu.

Cała historia skupia się przede wszystkim na Jamiem Mortonie, którego poznajemy jako kilkuletniego chłopca, który wraz z rodzicami i rodzeństwem wiedzie spokojne życie w małym miasteczku znajdującego się w Nowej Anglii. To właśnie wtedy, Jamie poznaje nowego pastora tamtejszego kościoła, z którym szybko łączy go niepowtarzalna więź, która nie przypuszczał, że będzie się ciągnąć całymi latami. Pastor Charles Jacobs jest bowiem młodym człowiekiem, który do tej małej, ale bardzo religijnej społeczności, został przyjęty z pewną dozą dystansu. Szybko jednak udowodnił jej mieszkańcom, że kościół jest miejscem, nad którym potrafi sprawować właściwą opiekę, a co ważne, że jest człowiekiem z naprawdę dużą wiarą. Na jego korzyść podziałało również to, że potrafił znaleźć wspólny język z miejscową młodzieżą, którą potrafił zainteresować tematem religii, ale też nauką. Co go wyróżniło, że zaskarbił sobie sympatię wielu osób? Jego zainteresowanie elektrycznością, które stało się wręcz chorobliwe, za sprawą wiary pastora w to, że ma ona olbrzymi wpływ na ludzkość, oraz magiczne właściwości, na których skupiał swoją uwagę. Sympatia ta nie mogła trwać jednak wiecznie. Po tym, jak pastor stracił żonę i synka w wypadku samochodowym, wygłosił Straszne Kazanie, które zmieniło dosłownie wszystko, w tym również umiejscowienie czasowe całej historii. Od tego momentu spotykamy się z Jamiem, który jest już dorosłym, choć wykończonym narkotykami mężczyzną, który mimo wszystko rozpoznaje bez chwili wahania dawno niewidzianego Charlesa Jacobsa, dzięki któremu w dzieciństwie doświadczył cudu. To właśnie wtedy, mimo tego, że obaj posiadają własne demony, z którymi muszą się zmagać, pozwalają na to, by los związał ich losy na zawsze, nie zważając na to, czy tego chcą, czy nie.

Przez długi czas zapoznajemy się z latami młodości głównego bohatera. Przeżywamy z nim lata, w których dorastał. Czytamy o pierwszych narkotykach, z jakimi miał styczność, jego pierwszej miłości, jak i wyjeździe na studia, oraz dołączeniu do pierwszej kapeli muzycznej. Przede wszystkim jednak każdy z poszczególnych etapów Jamiego, przedstawia nam to, w jaki sposób kształtowała się jego osobowość, która sprawia, że jest bardzo ciekawą postacią, na której temat chce się wiedzieć jeszcze więcej. Postać pastora Charlesa Jacobsa jest równie ciekawa. Jego zainteresowanie elektrycznością i poczynania z nią związane, są naprawdę ciekawym wątkiem, który czyta się z olbrzymim zainteresowaniem, mając z tyłu głowy myśl, że coś jest nie w porządku, a postać ta, jak na kogoś powiązanego z kościołem, jest naprawdę intrygująca, a zarazem niepokojąca.
W książce tej nie brak więc przedstawienia głównego bohatera z perspektywy jego dzieciństwa, co dla każdego fana Kinga, jest z pewnością charakterystyczne. Tak naprawdę „Przebudzenie” samo w sobie, przez bardzo długi czas, nie przypomina horroru. Bliżej mu do powieści obyczajowej, w której zapoznajemy się z bohaterami, oczekując niecierpliwie tego zaskakującego mrocznego momentu, który tak naprawdę w przypadku tego tytułu, jest odkładany do niemalże samego końca. Budowanie napięcia, przez świadomość, że ma się do czynienia z książką Mistrza Grozy, sprawia, że tytuł bardzo wciąga, a ilość pojawiających się w głowie pytań i przypuszczeń dotyczących zakończenia tej książki, rośnie nieustannie.
Jeśli chodzi o wady, a właściwie jedną wadę, to wydaje mi się, że jednak treści dotyczące tajemniczego paktu, mogłyby się pojawić trochę wcześniej, by podbudować napięcie. Był moment, że kolejne strony zaczynały mi się dłużyć, przez przedstawienie kolejnych dekad życia Jamiego. Nie mniej, wychodzę z założenia, że cierpliwość popłaciła, bo kiedy już dostajemy wszelkie wyjaśnienia, to otrzymujemy mroczną, wręcz naelektryzowaną powieść, której przeczytanie nie było straconym czasem w żadnej minucie, a „Przebudzenieto książka z rewelacyjnym, mrocznym finałem, do której niejednokrotnie jeszcze wrócę, podobnie jak i do innych tytułów Kinga, które zapadły mi w pamięć.



Nie ma żadnego dowodu, że jakiekolwiek zaświaty istnieją; żadnej podstawy naukowej; jest tylko suche zapewnienie, połączone z naszą silną potrzebą wiary, że to wszystko ma sens. ” 

sobota, 22 września 2018

Simon Beckett - Chemia śmierci

Simon Beckett - Chemia śmierci

Tytuł: Chemia śmierci
Autor: Simon Beckett
Liczba stron: 384




Manham. Małe spokojne miasteczko. "Krajobraz pozbawiony zarówno życia, jak i konkretnych kształtów. Płaskie wrzosowiska i upstrzone kępami drzew mokradła".


To tu doktor David Hunter szuka schronienia przed okrutną przeszłością. Sądzi, że przeżył już wszystko to, co najgorszego może przeżyć człowiek, sądzi, że wie o śmierci wszystko. Ale śmierć, "ów proces alchemii na wspak, w którym złoto życia ulega rozbiciu na cuchnące składniki wyjściowe", wdziera się do Manham. I to w niewyobrażalnie wynaturzonych formach.



Jeszcze nie wiemy, dlaczego Hunter – wybitny antropolog sądowy – zaszył się tu jako zwykły lekarz. Dlaczego odmawia pomocy policji, skoro potrafi określić czas i sposób dokonania każdej zbrodni. Wiemy tylko, że się boimy. Razem z mieszkańcami Manham czujemy odór wszechobecnej śmierci. Giną młode kobiety, dzieci znajdują makabrycznie okaleczone zwłoki, ktoś podrzuca pod drzwi martwe zwierzęta, ktoś zastawia sidła na ludzi. Spokojne miasteczko rozsadza strach i nienawiść. Każdy może być ofiarą... I każdy może być zwyrodniałym mordercą...


Nie miałam okazji dotąd przeczytać żadnej historii napisanej przez Simona Becketta i prawdę mówiąc, wcześniej nie słyszałam o tym autorze, ale w trakcie poszukiwania ciekawych książek, od których ciężko się oderwać, zachęcona powyższym opisem, dałam się skusić i w jednej z przesyłek przyszła do mnie „Chemia śmierci”, za którą zabrałam się dopiero teraz, głównie dlatego, że nieprzeczytanych książek na półce wciąż jest sporo, a co ważne, nieustannie ich przybywa, przez co priorytety poszczególnych tytułów stojących w kolejce do przeczytania, zmieniają się z prędkością światła.

„Chemia śmierci” to powieść, przedstawiona z perspektywy głównego bohatera. Doktor David Hunter to antropolog sądowy, który po śmierci żony i córki postanowił się przeprowadzić z Londynu do małego miasteczka Manham, w którym otrzymał posadę miejscowego lekarza. Hunter nie potrzebował wiele czasu na to, by zrozumieć, że miasteczko nie jest wcale takie spokojne, jak mogłoby się wydawać. Dość szybko historia skupia się na pierwszym morderstwie, którego dokonał nieznany nikomu sprawca. Zwłoki młodej kobiety, w stanie rozkładu zostały znalezione w lesie przez dwóch młodych chłopców. Doktor Hunter wbrew swojej woli rozpoczyna współpracę z policją, chcąc się dowiedzieć, w jaki sposób i kiedy zginęła znaleziona kobieta. Nikt nie przypuszczał wówczas, że na jednym morderstwie sprawa się nie zakończy. Na kolejną sprawę nie trzeba było czekać długo. Kolejna z mieszkanek miasteczka, zostaje uznana za zaginioną, a wszystkie poszlaki wskazują na to, że jej życie jest zagrożone, a odpowiedzialnym za jej śmierć jest ten sam człowiek, który zamordował pierwszą z kobiet, przez co Manham staje się miejscem, w którym zbrodnia goni zbrodnię, a sprawca zbrodni, spędzający sen z oczu mieszkańców, przez długi czas pozostaje nieuchwytny.
Już po trzydziestu sekundach przechodzi cię dreszcz. Po minucie masz serce w gardle. A kiedy kończysz czytać, dziękujesz Bogu, że to tylko powieść ” 
Do przeczytania tego tytułu zabierałam się od dłuższego czasu, ale kiedy zaczęłam czytać, to od pierwszych stron wiedziałam, że będę miała styczność z historią niebanalną, umiejącą pobudzić wyobraźnię i taką, którą będzie się czytać przyjemnie, dzięki doskonałemu warsztatowi pisarskiemu Becketta. „Chemia śmierci” to książka, za której pośrednictwem autor dostarcza czytelnikowi solidnej dawki mocnych wrażeń. Znajduje się w niej trochę opisów, za którymi osobiście nie przepadam, aczkolwiek są one napisane w taki sposób, który porusza wyobraźnię i sprawia, że umysł funkcjonuje na najwyższych obrotach.

Fabuła jest przemyślana, dopięta na ostatni guzik i nie pozostawia żadnych pytań, dotyczących poszczególnych wątków, a tych jest naprawdę sporo, a co jeden to bardziej interesujący. Postaci doskonale przedstawione. Sam fakt, że książka jest napisana z perspektywy doktora Huntera, pozwala poznać go pod wieloma aspektami, a zauważyć muszę, że jest to świetna postać, której nie sposób nie polubić. Nie inaczej ma się sprawa z pobocznymi postaciami, jak chociażby drugą z kobiet, która została porwana. Nie jest ona jakąś przypadkową kobietą, o której nic nie wiemy i o której nigdy się niczego nie dowiemy. Wręcz przeciwnie, mamy szanse na to, by poznać, choć część jej historii i dowiedzieć się, z jakimi problemami zmagała się przed tym, jak na jej drodze stanął seryjny morderca.

„Chemia śmierci” moim zdaniem jest tytułem obowiązkowym dla tych osób, które lubią thrillery, w jakich zwrotów akcji nie brakuje i w której do ostatniej strony niczego nie można wziąć za pewnik. Jest ona również świetnym tytułem dla kogoś, kto chce dopiero rozpocząć swoją przygodę czytelniczą, z tym konkretnym gatunkiem, bo jestem w stu procentach pewna, że nie okaże się rozczarowaniem na start i nie zrazi nikogo do sięgania po inne książki tego gatunku. Podsumowując, polecam tytuł, który wciągnął mnie na długie godziny, w jakich trakcie nie nudziłam się w ogóle i ani razu nie złapałam się na chęci przeskoczenia kilku opisowych stron, które w przypadku tego tytułu są czymś istotnym, nadającym klimatu, jakiego niektórym thrillerom zdecydowanie brakuje. Simon Beckett z pewnością zagości na mojej półce z pozostałymi książkami z serii o doktorze Hunterze, a w przyszłości, nie odmówię sobie zapoznania się z innymi seriami, bo w przypadku tego autora, wiem już, że poszerzenie biblioteczki o nowe książki, będzie dobrą inwestycją.


Nie ma drugich szans, są tylko inne. Jakąkolwiek podejmiesz decyzję, życie zawsze będzie inne niż wtedy, gdybyś podjął inną. ” 

środa, 19 września 2018

Graham Masterton - Trauma

Graham Masterton - Trauma

Tytuł:  Trauma
Autor: Graham Masterton
Liczba stron: 270


Praca Bonnie nie należy do standardowych – kobieta doprowadza do porządku miejsca zbrodni. Niejedno już widziała, więc naprawdę wiele potrzeba, by zrobić na niej wrażenie. Jednak, o ile środki chemiczne są w stanie usunąć krew i inne oznaki makabry, pewnych grzechów nie da się wymazać.

Nawet nie potraficie sobie tego wyobrazić. 

Genialna, niepokojąca, wytrącająca z równowagi powieść Grahama Mastertona ukazuje to, co niewyjaśnione, z przerażającą precyzją i elegancją, odnajdując zagrożenie nawet w najzwyklejszych elementach życia codziennego.
Przekrocz granice świata Bonnie Winter. A potem spróbuj o nim zapomnieć.



Graham Masterton jest jednym z moich ulubionych autorów literatury grozy, z którym miałam styczność po raz pierwszy kilkanaście lat temu, kiedy książki tego typu, nie były dla mnie dozwolone. Po dłuższym czasie, kiedy horrory i inne powieści grozy odłożyłam na bok, na rzecz przeczytania tytułów z innych gatunków, postanowiłam wrócić do książek Mastertona i pierwszą, która trafiła w moje ręce, jest „Trauma”, która wciągnęła mnie na niecałe trzy godziny. Książka ta, to połączenie powieści „Bonnie Winter” oraz dwóch krótkich opowiadań „Szamański kompas” i „Bazgroły”. Czy warta przeczytania? Myślę, że jak większość książek tego autora, jak najbardziej, ale o tym niżej.

Sięgając po tę książkę, przede wszystkim mamy okazję zapoznać się z powieścią „Bonnie Winter”, która przedstawia nam losy trzydziestoczteroletniej Bonnie. Kobieta, która jest matką i żoną zmagającą się z osobistymi problemami, oraz pracownicą firmy sprzedającej perfumy, od pewnego czasu wykazuje się również w dość niecodziennej branży, o której większość ludzi nie chce myśleć. Jej mąż stracił pracę, gdy okazało się, że zatrudnianie pracowników z Meksyku jest bardziej opłacalne, i wówczas kobieta otworzyła firmę, która specjalizuje się w usługach komunalnych, a dokładniej mówiąc, w sprzątaniu miejsc, w których doszło do krwawych zbrodni. Niemal każdego dnia, wzywana do kolejnych domów, musi zachować zimną krew, spotykając się z brutalnymi, nieraz przykrymi historiami ich mieszkańców, którzy odbierali życie sobie, lub swoim bliskim, pozostawiając po sobie ślady, w których pozbyciu się nie pomoże zwykła woda z płynem. Rozpoczynając pracę w tej branży, Bonnie nie przypuszczała jednak, że z czasem, jej życie wywróci się do góry nogami, za sprawą larw motyli. Motyle te, mają swoją historię owianą legendami, z jaką kobieta zapoznaje się z pomocą znajomych i lokalnego etymologa, nieświadoma tego, z czym przyjdzie jej się zmierzyć...

Ciężko jest nazwać tę książkę horrorem. W samej „Bonnie Winter” nie ma zbyt wiele grozy, która sprawiłaby, że włosy na karku stają dęba, niemniej powieść ta ma swój niepowtarzalny klimat, który zawdzięcza przede wszystkim dość szczegółowym opisom miejsc zbrodni, oraz tego, w jaki sposób i przy pomocy jakich rzeczy, główna bohaterka radziła sobie z ich uprzątnięciem. Nie brak w tej historii wzmianek o odorze starej zaschniętej krwi, resztek mózgu rozpryśniętych po ścianach, czy robactwa, które zdaje się wszechobecne. Nie znaczy to jednak, że autor skupił się tylko i wyłącznie na przedstawieniu tego, z czym spotykają się czyściciele. Wręcz przeciwnie, w powieści nie zabrakło momentów, które nie są w żaden sposób związane z pracą głównej bohaterki.
Wraz z kolejnymi rozdziałami, mamy okazję zapoznać się z jej życiem prywatnym, poznać męża, który nie jest ideałem, a nawet nastoletniego syna, który wcale nie ułatwia Bonnie życia i pomiędzy kolejnymi stronami, pakuje się w niemałe kłopoty, przyprawiając matkę o siwe włosy. W całość autor wplótł również dość ciekawy wątek, kręcący się wokół Meksykańskich legend, który w mojej opinii został wyraźnie opisany, dzięki czemu jest w pełni zrozumiały i nie pozostawia żadnych pytań w głowie czytelnika, na które nie byłoby odpowiedzi.

Jak już wspomniałam, „Trauma” składa się z wyżej opisanej powieści, jak i dwóch krótkich opowiadań, których nie będę w żaden sposób streszczać. Mogę jednak powiedzieć, że oba bardzo mi się spodobały. „Bazgroły” to opowiadanie, które wywołało ten dreszczyk, jakiego brakowało w trakcie czytania głównej historii. Miało w sobie to coś, dzięki czemu ma się to poczucie, że jednak w książce jest coś z horroru, który ma na celu wzbudzić w nas niepokój. Jeśli chodzi o „Szamański kompas”, to tutaj pierwsze strony nieco mi się dłużyły i nie byłam pewna tego, jak potoczą się losy głównego bohatera, ale już w połowie, wiedziałam, że i to opowiadanie, zapadnie mi w pamięć na dłużej. Podsumowując, polecam książkę z czystym sumieniem szczególnie tym osobom, które gustują w powieściach grozy, a które mają ochotę przeczytać coś krótkiego w trakcie nadchodzących jesiennych wieczorów, bo jest to pozycja cienka, mająca zaledwie 270 stron, ale umiejąca w pełni wciągnąć czytelnika.




piątek, 14 września 2018

Claire Douglas - Siostry

Claire Douglas - Siostry

Tytuł:  Siostry
Autor: Claire Douglas
Liczba stron: 368
Wydawnictwo W.A.B.

Daj się wciągnąć w sieć intryg i kłamstw.

Abi nie może się pozbierać po tragicznej śmierci Lucy, jej siostry bliźniaczki. Od wypadku minęło półtora roku, jednak nadal bierze antydepresanty, chodzi na terapię. Ale gdy poznaje Beatrice, wszystko zmienia się na lepsze. Bea jest lustrzanym odbiciem Lucy. Wkrótce dziewczyny zamieszkują pod jednym dachem, ale w domu zaczynają dziać się dość niepokojące rzeczy… W tym klimatycznym thrillerze psychologicznym nic nie jest takie, jakim z pozoru się zdaje.

Dzisiaj nie będzie pozytywnie, bo zdarza się, że w moje ręce trafiają książki, które po obiecujących opisach oraz zachęcających komentarzach, niestety okazują się rozczarowaniem i sporą pomyłką. Jedną z takich książek są „Siostry” od Claire Douglas. Nie wiem właściwie, czy przeliczyłam się z oczekiwaniami, czy na moją ocenę w jakimś stopniu wpływa początkowe przeczucie względem tego, czego można się po tym tytule spodziewać, ale to nie jest aż tak istotne, bo książka ta irytowała mnie już po blisko pięćdziesięciu przeczytanych stronach, przez co dobrnięcie do jej końca, okazało się dla mnie sporym wyzwaniem, z którym myślałam, że ostatecznie sobie nie poradzę. Dałam jednak radę... I szczerze cieszę się z tego, że z tą książką moja przygoda się skończyła. Z autorką prawdopodobnie też. Przynajmniej na dłuższy czas.

Cała historia skupia się przede wszystkim na Abi, która jest główną bohaterką tej książki. Nie umiejąca pozbierać się po śmierci swojej siostry bliźniaczki Lucy, która zginęła w wypadku samochodowym, Abi po półtora roku od tego wydarzenia zaczyna wierzyć w to, że jej życie może się zmienić na lepsze w chwili, w której poznaje Beatrice. Od początku, Abi ma przeczucie, że Bea jest jej bratnią duszą, z którą od pierwszego spotkania łapie dobry kontakt. Beatrice, która jest łudząco podobna do zmarłej Lucy i zaskarbia sobie olbrzymią sympatię głównej bohaterki. Dziewczyny szybko zamieszkują razem. Abi zaczyna dzielić codzienność z gronem artystów wynajmujących kolejne pokoje. Jeden z lokatorów, to Ben. Brat bliźniak Beatrice, z którym Abi równie szybko znajduje wspólny język, co z biegiem czasu, przeradza się w uczucie. Uczucie te jest jednak czymś, czego Beatrice nie potrafi zaakceptować, a w codzienność Abi, zaczyna się wkradać coraz więcej niepokojących sytuacji, które sprawiają, że dziewczyna zaczyna bać się o własne bezpieczeństwo...

Krótki opis zamieszczony na okładce książki był na tyle zachęcający, że „Siostry” trafiły w moje ręce. Nie sądziłam wówczas, że będę tak bardzo rozczarowana tym tytułem, który kojarzy mi się z mozolnie rozwijającą się fabułą, która jest przytłumiona niezliczoną ilością opisów dotyczących ubrań, pomieszczeń i przeróżnych przedmiotów. Autorka nie zapomniała również opisać drewna, z którego była zrobiona podłoga, czy podkreślić kilkukrotnie tego, jakiego koloru były poszczególne pomieszczenia w domu, w którym zamieszkała Abi.

A skoro już o kolorach mowa, to ci, którzy śledzą moje instagramowe konto, wiedzą jak bardzo przytłoczyła mnie ich kwestia poruszana w książce. Naprawdę, chyba nie miałam wcześniej styczności z książką, którą miałabym ochotę rzucić w kąt na drugim końcu pokoju, pozostawiając ją tam na wieczność, żeby przysłoniła ją jak najgrubsza warstwa kurzu. Kolory w tej książce są wszędzie. Prawie cały czas, odnosiłam wrażenie, że mam styczność z jakąś specyficzną encyklopedią kolorów albo że autorka ma dziwne poczucie obowiązku względem tego, by w najmniejszych szczegółach opisać poszczególne przedmioty, ubrania, meble, ściany, a nawet żar papierosa spadającego na trawę. Tak, gdybyście nie wiedzieli, to żar papierosa jest pomarańczowy ;)

Mogłabym wymieniać w nieskończoność, ale z tych opisów, które najbardziej zapadły mi w pamięć, to skóra w kolorze ciasta, jedne ściany w limonkowym kolorze, inne w lawendowym, czy pomarańczowe światło oświetlające drobny deszcz... Najlepszy z momentów, w którym na siłę została upchnięta wzmianka o kolorze, jest poniższy cytat.

„To samo zdjęcie widnieje na wycinku z gazety, ale w przeciwieństwie do gazetowego to jest kolorowe.”

Naprawdę? Czy zamieszczenie tego jednego zdania wraz ze wzmianką o kolorze było konieczne? Nie sądzę, ale nie mnie wnikać w to, jaką wizję miała autorka, tworząc tę historię, która tak naprawdę zaczęła się rozkręcać gdzieś w połowie, ale w moim odczuciu i tak pozostawiła wiele do życzenia. Może wynika to z wynudzenia, w które wprowadziły mnie „Siostry” od prawie samego początku? Ponadto muszę przyznać, że mnogość postaci, porównania jednych do drugich, problemy zdrowotne Abi i wiele innych wątków, wydaje się wprowadzać jeden wielki chaos, w którym traci się orientację na to, o czym w ogóle jest ta historia, bo w jednym momencie myślałam, że coś jest rzeczywistością, w kolejnym, że niekoniecznie. Krótko mówiąc, zgłupiałam i dopiero ostatnie strony jako tako dały mi pełny obraz tego, o co w ogóle chodziło, ale to również było bez fajerwerków.

Podsumowując, liczyłam na coś super. Na kilka godzin z tytułem, który mógłby mnie wciągnąć do reszty i dla którego byłabym gotowa odłożyć wszystko na bok, by zapoznać się z historią Abi, ale otrzymałam kiepską książkę, której czas poświęcony, uważam za zmarnowany i z utęsknieniem wypatruję tytułów na mojej półce, które czekają na swoją kolej i które wierzę, że okażą się o wiele lepsze od tego, co wyszło spod pióra Claire Douglas, od której książek, na ten moment nie chcę gościć na swojej półce. Żeby jednak nie ograniczać się do samych negatywów, w związku z tym tytułem, udało mi się doszukać zaledwie dwóch pozytywnych rzeczy. Mimo tego, że styl autorki w ogóle mi nie podszedł, to muszę przyznać, że świetnie przedstawiła odczucia Abi, które wiązały się ze śmiercią jej bliźniaczki. Drugim pozytywnym aspektem, jest okładka, która jest naprawdę ładna i ładnie prezentuje się na półce, ale niestety... Na tym moje pochwały się kończą.




Puszcza moją rękę, ale tylko po to, by dotknąć czule jego twarzy. Kocha go. Naprawdę go kocha. ” 

wtorek, 11 września 2018

S.C. Stephens - Bezmyślna

S.C. Stephens - Bezmyślna

Tytuł:  Bezmyślna
Autor: S.C. Stephens
Liczba stron: 672 
Wydawnictwo Akurat

Od niemal dwóch lat Kiera ma chłopaka. Denny jest spełnieniem jej marzeń: kochający, czuły, całkowicie jej oddany.
Kiedy razem wyjeżdżają do nowego miasta, aby zacząć wspólne życie – on jako stażysta w znanej firmie reklamowej, ona zaś jako studentka na renomowanym uniwersytecie – wszystko wydaje się idealnie układać.
Potem jednak nieprzewidziane okoliczności zmuszają parę do tymczasowej rozłąki. Kiera czuje się osamotniona, zdezorientowana; potrzebuje opieki i pocieszenia. Na pomoc przychodzi jej współlokator, lokalny gwiazdor rocka – Kellan Kyle. Jego przyjaźń pomaga Kierze poradzić sobie z uczuciem wyobcowania w nowym mieście. Kiedy jednak jej samotność staje się coraz bardziej intensywna, relacje z Kellanem ulegają stopniowej przemianie. A potem pewnej nocy wszystko zmienia się drastycznie… i od tej pory życie żadnego z bohaterów nie jest już takie jak dawniej.
Bezmyślna zmusza do przeczytania jej jednym ciągiem ale ze względu na tematykę. Każdy czytelnik zinterpretuje tę historię odmiennie.
Jednym z głównych tematów tej książki jest zdrada i to, jak ludzie, których ona dotyczy, radzą sobie później z życiem.
To nie jest lekka, łatwa i przyjemna bajka. Bezmyślna to prawdziwa do bólu, ściskająca za serce opowieść, zwłaszcza jeżeli czytelnik zaznał choć części tego, czego muszą doświadczyć jej bohaterowie.

Z S.C. Stephens pierwszy raz spotkałam się w chwili, w której sięgnęłam po tytuł, na którym skupi się dzisiejsza recenzja. Opis książki zachęcał do jej przeczytania, ale mimo wszystko liczyłam się z tym, że dostanę zwyczajną love story, z kilkoma dramatami po drodze, która nie wywoła na mnie większego wrażenia i będzie czytadłem na kilka wieczorów. Myliłam się, bo „Bezmyślna” wywołała we mnie ogrom najróżniejszych emocji i wciągnęła na tyle, że ciężko było się oderwać od lektury przez długie godziny i gdyby nie obowiązki, oraz inne zainteresowania, to zapewne spędziłabym nad nią maksymalną ilość czasu, żeby móc zapoznać się z dalszymi losami głównych bohaterów. Zamiast tego zarywałam noce nad ekranem telefonu, wertując kolejne strony e-booka...

Ta historia zapoznaje nas z losami kilku bohaterów. Na początku poznajemy dwudziestoletnią Kierę oraz Danny'ego. Zakochaną w sobie po same uszy parę młodych ludzi, którzy przeprowadzają się do Seattle, tuż po tym, jak Danny otrzymał wymarzony staż w agencji reklamowej. Dziewczyna nie miała większego problemu z tym, by dla dobra związku kontynuować swoje studia w nowym miejscu zamieszkania. Para tuż po przyjeździe wynajmuje pokój u nieziemsko przystojnego Kellana, będącego wokalistą zespołu rockowego, a co ważne dawnego znajomego Danny'ego. Sielanka nie trwa jednak długo. Sprawy zaczynają się komplikować w momencie, w którym Danny otrzymuje szansę dla swojej przyszłej kariery, która wiąże się z miesięcznym wyjazdem. Pozostawiając Kierę w Seatlle, wyjeżdża, a Kiera pod jego nieobecność, nie potrafi i nie bardzo chce zapanować nad pożądaniem i rosnącym uczuciem, które dość szybko zaczyna się rozwijać między nią i Kellanem, komplikując dotąd spokojną i zdawać się mogło, że poukładaną codzienność.

„Bezmyślna” w moim odczuciu, to nie jest typowa historia z romantycznym wątkiem, bez większego przesłania, którą czyta się szybko i równie szybko o niej zapomina, szufladkując w kategorii tych książek, do których nie warto wracać. Sam tytuł w doskonały sposób odzwierciedla postać głównej bohaterki, która... Rzeczywiście jest bezmyślna. Kiera to postać, która niesamowicie mnie irytowała. Doprowadzała do szału i sprawiała, że nie jeden raz miałam ochotę rzucić telefonem przez całą długość pokoju, żeby nie musieć się dłużej zmagać z głupotą, jaką bohaterka się wykazywała. Z drugiej strony, odłożenie tej książki na bok i danie sobie z nią spokoju, na dzień czy dwa, nie wchodziło w grę, bo ilość pytań rodzących się w głowie wraz z rozwojem fabuły nie dawała spokoju i jak najprędzej chciało się poznać odpowiedzi, na każde z nich. Najbardziej denerwujący był wątek, gdzie główna bohaterka nie potrafiła się przez naprawdę długi czas zdecydować, którego z facetów powinna ostatecznie wybrać, czym komplikowała życie nie tylko swoje, a jej rozdarcie wpływało na odczucia innych osób. Jeśli chodzi o Kellana, jest to naprawdę świetna postać, która ma w sobie to coś, dzięki czemu cała historia staje się przyjemniejsza w odbiorze, bo nie kręci się tylko i wyłącznie wokół bezmyślnej, momentami wręcz płytkiej Kiery. To samo tyczy się Danny'ego, którego również obdarzyłam sympatią, choć jak każdy miał swoje za uszami i ma cechy negatywne. Nie mniej, każdą z tych postaci można polubić, a po przeczytaniu tego tytułu, ciężko jest nie sięgnąć po kolejne części, czyli „Swobodna” oraz „Niepokorna”, jakie zapoznają nas z dalszymi losami bohaterów. Podsumowując, książka należy do tych, po które warto sięgnąć i się z nimi zapoznać. Niezaprzeczalnie wciąga, momentami daje do myślenia i pokazuje, że miłość naprawdę bywa ślepa, a S.C. Stephens to autorka, która potrafi wzbudzić w czytelniku przeróżne emocje i do której książek, z pewnością jeszcze wrócę, bo ma naprawdę dobry pisarki styl, dzięki któremu kolejne strony, nie nużą czytelnika.


Nasza wspólna historia jest jednym wielkim chaosem pokręconych emocji, zazdrości, komplikacji, wzajemnego torturowania się...” 

sobota, 8 września 2018

Bruce Dickinson - Do czego służy ten przycisk? Autobiografia.

Bruce Dickinson - Do czego służy ten przycisk? Autobiografia.


Tytuł: Do czego służy ten przycisk? Autobiografia. 
Autor: Bruce Dickinson
Liczba stron: 368



Książka, na którą czekali absolutnie wszyscy fani! Wyjątkowe wspomnienia wokalisty legendarnego Iron Maiden. Oto prawdziwy Bruce Dickinson – ikona rocka!

Długo wyczekiwane wspomnienia wokalisty Iron Maiden – jednego z najbardziej rozpoznawalnych i wpływowych zespołów metalowych wszech czasów.

Iron Maiden to pionierzy rodzącej się w latach 70. XX wieku sceny rockowo-metalowej, na której wciąż święcą triumfy. Ich obdarzony niezwykłym głosem frontman był i nadal pozostaje człowiekiem legendą.

Co ciekawe, Bruce Dickinson wiedzie bardzo bogate życie poza zespołem. Jest kapitanem samolotu, przedsiębiorcą awiacyjnym, mówcą motywacyjnym, browarnikiem, powieściopisarzem, twórcą scenariuszy filmowych i światowej klasy szermierzem. Istny człowiek renesansu.

Bruce Dickinson opowiada o swoim życiu z pasją i humorem. Przeczytacie o zwariowanych 30 latach z Iron Maiden, błyskotliwej karierze solowej, dzieciństwie spędzonym w brytyjskiej szkole, o pierwszych zespołach, ojcostwie, rodzinie oraz niedawnej walce z nowotworem. Odważne i szczere wspomnienia pozwalają przyjrzeć się z bliska autorowi Run to the Hills, 2 Minutes to Midnight, Powerslave i innych nieśmiertelnych hitów.

Bruce Dickinson przez ponad trzydzieści lat był wiodącym wokalistą Iron Maiden. Odniósł również sukces w karierze solowej. Zespół sprzedał ponad 90 milionów płyt i zagrał 2000 koncertów na całym świecie, czyniąc każdy z nich niezapomnianym muzycznym spektaklem. Bruce Dickinson mieszka w Londynie.


Kiedy muzyka towarzyszy człowiekowi każdego dnia, a większość z brzmieć płynących w głośniach to heavy metal, ciężko jest przejść obojętnie obok tych biograficznych książek, które wychodzą spod pióra ulubionych wokalistów. Biografia Bruce'a Dickinsona, wydana pod koniec poprzedniego roku, musiała prędzej czy później trafić do mnie w papierowej wersji. Tym sposobem w trakcie ostatnich zakupów, wykorzystałam okazję, że była dostępna w internetowej księgarni do tego, by ją nabyć i przeczytać tych blisko czterysta stron w przeciągu trzech dni, zagłębiając się w historię związaną z życiem wokalisty, który określany jest mianem „Ludzkiej Syreny Alarmowej”, za sprawą swojego niesamowitego głosu.
„Do czego służy ten przycisk? Autobiografia.” to świetna książka, dzięki której możemy zapoznać się z życiem wokalisty znanego na całym świecie zespołu Iron Maiden. Jak w większości książek tego typu, również w tej, autor zaczyna od opowiedzenia nam o swoim dzieciństwie i latach szkolnych, które wbrew pozorom nie są nudnymi opowieściami o nauce czy czasie spędzanym z rodziną, który nie wiele osób mógłby zainteresować. Dickinson temu wczesnemu etapowi swojego życia, poprzedzającego karierę muzyczną, poświęcił sporą ilość stron, które należą do jednych z najbardziej interesujących momentów z całej biografii. Czas ten różnił się od tego, co większość z nas doskonale zna z własnego doświadczenia i pozwala czytelnikowi zapoznać się z tym, skąd wzięły się jego poszczególne zainteresowania, których wierzcie mi, ma naprawdę sporo. O tym jednak można się przekonać, zagłębiając się w jego dalsze wspomnienia. Wraz z kolejnymi stronami, dowiadujemy się, o Dickinsonie coraz więcej. Dla zagorzałych fanów większość z tych informacji, pewnie nie jest żadną nowością, jednak dla osób, które nie miały dotąd okazji zagłębiać się w historię zespołu i życie jego poszczególnych członków i ograniczyły się jedyne do odsłuchiwania utworów zespołu, kolejne informacje, z pewnością okażą się czymś ciekawym, z czym naprawdę warto się zapoznać.
Prawdę mówiąc, w mgnieniu oka opowieści o tym, co działo się przed wejściem na muzyczną drogę, dobiegają końca. Szybko dostajemy te istotniejsze informacje, które mówią o pierwszych zespołach, do których trafiał wokalista. O pierwszych nabytych sprzętach potrzebnych do tego, by nagrać utwory, co w tamtych czasach stanowiło spore wyzwanie, zważywszy na to, że technologia nie była tak rozwinięta, jak obecnie. Nie brak również wspominek o zespołach, które stały się inspiracją, jak i tych, dotyczących nawiązywania nowych znajomości z ludźmi z branży muzycznej.
Niektóre z rozdziałów są poświęcone kwestią w żaden sposób niezwiązanym z zespołem i karierą muzyczną, choć naprawdę fajną sprawą jest otrzymanie odpowiedzi na to, czemu w ogóle zaczął śpiewać i wybrał taką, a nie inną życiową drogę. W „Do czego służy ten przycisk? Autobiografia” dostajemy sporą dawkę ciekawych wspomnień dotyczących szermierki, która jest jedną z pasji Bruce'a Dickinsona. W innych możemy poczytać o tym, jak dążył do uzyskania licencji pilota, dzięki którym mógł rozpocząć pracę w liniach lotniczych, kursując między różnymi kontynentami i dlaczego się na to zdecydował. Nie brak również wzmianki o pisaniu książek, czy scenariuszy filmowych. Bo oczywiście autor, to nie tylko wokalista heavy metalowego zespołu i pilot lotniczy. Jest on wszechstronnie uzdolniony i nie ma problemu z tym, by wykorzystywać swój talent na każdej możliwej płaszczyźnie.
Najciekawszymi moim zdaniem momentami z całej książki, są jednak te, które skupiają się na wspomnieniach z pobytu w Sarajewie, czy Nowym Jorku w dniu zamachów, które miały miejsce 11 września. Ponadto, autor opowiada również o chwili, w której dowiedział się o ciężkiej chorobie i sporą ilość stron poświęca temu, by przedstawić czytelnikowi czas, w którym zmagał się z chorobą, dążąc do jej pokonania.

Podsumowując, Dickinson wykonał kawał dobrej roboty, pisząc tę książkę i zamieszczając w niej sporą ilość opisów, które w sporym stopniu pobudzają wyobraźnię i pozwalają wizualizować sobie w głowie poszczególne miejsca i sytuacje, co od samego początku nadaje tej książce charakteru, który w połączeniu ze świetnym, aczkolwiek luźnym stylem pisarskim, tworzy całość, którą czyta się szybko i naprawdę przyjemnie. Sięgając po ten tytuł, czytelnik może liczyć się z tym, że znajdzie tam sporą ilość różnego rodzaju ciekawostek, anegdotek i zabawnych komentarzy w Brytyjskim stylu, dotyczących różnych sytuacji. Co ważne widać, że autor ma spory dystans do samego siebie, ale również tego, z czym się spotykał na przestrzeni całego swojego dotychczasowego życia. Osobiście spodobało mi się to, że w książce zabrakło miejsca dla wywlekania spraw związanych z małżeństwami, rozwodami, czy innymi kwestiami, które jednak są prywatnymi sprawami, jakie nie powinny być wywlekane publicznie. Chciałam przeczytać książkę mówiącą o karierze muzycznej i ciekawszymi wydarzeniami, w jakich Dickinson brał udział i taką też otrzymałam. A każdemu, kto ma ochotę na spędzenie czasu nad ciekawą, świetnie napisaną biografią, mogę z czystym sumieniem polecić ten tytuł, nawet jeśli nie gustuje w tym konkretnym gatunku muzyczny.



Marzenia - te z dzieciństwa - często zostają z człowiekiem na zawsze.”